Witam wszystkich,
po długim losowaniu okazało się, że padł na mnie ten zaszczyt, aby rozpocząć naszą prywatną relację o tej jakże emocjonującej wyprawie. Z uwagi na fakt, że było na 4-ech, to umówiliśmy się, że każdy będzie dopisywać swoje części opowieści do poszczególnych dni, co mam nadzieję sprawi iż ta relacja będzie dodatkowo bardziej wciągająca.
Na wstępie chciałbym podziękować naszym cudownym żonom - Łobuza to nie dotyczy i nie wiadomo czy kiedyś dotknie - że nas puściły na tak długo w takim czasie i że cierpliwie znosiły fakt, że my mieliśmy cudowną pogodę i 30-45 stopni, a one zostały z dziećmi w 2 stopniach, i że teraz gdy już wróciliśmy i jesteśmy skazani na showshank przez kolejne 2 tygodnie, i pijemy, oglądamy telewizję , i nudzimy się jak mopsy, przywożą nam posiłki, i również zajmują się dziećmi i codziennością, zastanawiając się (moja tak ma) kiedy kurwa w końcu zacznie się ta szkoła.
Dziękujemy
Przy tej okazji, nie gwarantuję i proszę o odstępstwo, że będę używał innych języków obcych w celu wyrażenia swoich emocji oraz opisu wrażeń z wyprawy. Zresztą co tutaj dużo pisać, jak zobaczycie filmy to i odstępstwo nie będzie konieczne.
Przygotowania do tej wyprawy w moim akurat przypadku szły jak krew z nosa. Oczywiście przygotowywaliśmy się czasowo prawie dwa lata, ale realnie jakieś tydzień sumując czas jakim ja osobiście poświęciłem na przygotowania.
i co się okazało: miałem największą walizkę i kurwa tyle rzeczy, że po ukończonej wyprawie mógłbym w sumie zabrać kabinówkę i też bym przeżył - życie
ale do rzeczy:
29.02/01.03
Podróż dwóch z nas zaczęła się dzień wcześniej - chyba. Lot mieliśmy wykupiony z Berlina via Madryt do San Jose liniami Iberia. Ja jechałem z wiochy Warszawa, do wiochy Poznań, a Łobuz jechał z wiochy jakiejś tam, do wiochy Głogów.
Wybrałem słusznie myśląc że dobrze - pociąg. Się nie zmęczyłem. Nawet poczytałem. Filip razem z Filipową przyjechali po mnie, bo ja akurat z Filipem udawałem się do punktu spotkania, czyli do Świebodzina, samochodem Jego kuzyna. Kanapki jakie przygotowała nam Filipowa były wyborne, a syn Filipa okazał się mieć całkiem niezły gust jeśli chodzi o dobór ubrań domowych. Pies mnie nie pogryzł, a ja go pogłaskałem w zamian i wszyscy byli happy.
Czas płynął szybko. Podczas drogi do Świebodzina padało. Ojciec razem z Łobuzem mieli owsiki i przyjechali przed czasem i grozili, że nas zostawią w Świebodzinie z posągiem jak się nie pośpieszymy. A4 nie chciało jechać szybciej jak 180. Modliliśmy się z Filipem, żeby Ojciec żartował.
Spotkaliśmy się na stacji Orlenu i przerzuciliśmy bagaże. Toyota Ojca stała się nadwyraz pakownym samochodem, a sam Ojciec jak przystało na kierowcę wykazał się fantazją i niezwykłym kunsztem w pakowaniu 4 walizek do Toyoty. Browar czekał w samochodzie....
Sama droga do Berlina była spokojna. Niebo przejaśniło się, a Ojciec jak przystało na dobrego polskiego kierowcę nie przekraczał dozwolonej prędkości na autostradzie nawet o km. Dodatkowo jako jego prywatny foto radar i radar prędkości zarazem, Łobuz informował Go - za szybko, tutaj jest 120, teraz 80 itd. Piwo nie powiem się przydało.
W Berlinie mieliśmy zaklepany parking pod lotniskiem Tegel. Tam też przyjechaliśmy przed czasem, bo Ojciec nie doczytał, że mamy być o konkretnej godzinie. Pękały kolejne browary.... i nie pamiętam, ale chyba i tam się skończyły, ale mnie pewnie zaraz poprawią.
Potem busikiem na lotnisko i poczekalnia na samolot.
Lot jak lot - dupy nie urywał. Byliśmy zmęczeni, więc kto mógł to spał. Niepokojąco zaczęło się dziać w momencie kiedy podchodziliśmy do lądowania, bo poinformowano nas, że żeby dostać się na lot do San Jose musimy se przejechać pociągiem z jednego terminala na drugi i dodatkowo, że sam podjazd do celowego doku trochę potrwa.... a my mieliśmy czasu na styczek.
No i się zaczęło. Ojciec na taczki, bo biegł nie mógł. Łobuz pchał taczki, ja uczepiłem się Silipa za koszulkę i mnie tak targał, raz w lewo raz w prawo. Kurwa nie mogłem oddychać, a nie palę. Na horyzoncie ni chuja nie widać pociągu. Lecimy: raz schody, raz winda, raz ruchomy chodnik. Pomyślałem w dupie to mam idę na ruchomy chodnik, a tu Silip kurwa szybciej leci niż ruchomy chodnik. Myślę, ja pierdole nie wydolę. Łobuzo - ojców nie widać. Wołam: Silip, Silip stój kurwa bo padniemy, a on nic. Ludzie się obracają, myślą sobie pewnie, co za pitok się drze "Si,Si, Si", ale nic, jak zobaczyłem tabliczkę z pociągiem to sobie pomyślałem ja pierdole jak dobrze. A my w ciuchach jak na kurwa Antarktydę. Cali mokrzy.
Okazało się, że to dopiero połowa drogi...
W pociągu złapaliśmy oddech - nie wiem czy jechał z 10 minut. Ojciec owinął się o rurkę jak kameleon, my podpieramy ściany, leje się z nas jak z wodospadu. Ojciec woła - browara, browara proszę....Myślimy zostańmy przy drzwiach - ludzi było dużo - jak się otworzą to wylecimy szybko. Ojciec wystawił język żeby łapać zimne powietrze, no to my też, ale wszystko zgarniał wcześniej....
No i plan w pitok poleciał, bo drzwi otworzyły się te po przeciwnej stronie.
Znowu Silip wiódł prym - leciał jak szalony... i dobrze. Przed nami kontrola paszportowa, którą jak zobaczyliśmy to się załamaliśmy, bo przecież kurwa myśleliśmy, że tylko we 4-rech lecimy poza granice UE. Przepychamy się, Ojciec pokazał ducha górnika i się zapadł pod ziemię i pojawił kurwa trzy rzędy dalej...przepychamy się. Dostaliśmy się w końcu do kontroli. Na szczęście - znowu Ojciec - się uśmiechnął i nas puścili. Se myślimy to już tutaj, ale nieeeeee...kurwa nasza bramka była na samym jebanym końcu w pitok długiego terminala. Po drodze z pięć chodników przebiegłem, ale nie miałem jakoś wrażenia, że mi pomagają. Dolecieliśmy. Silip, ja i kurwa tyle. Gdzie Ojciec, gdzie Łobuz - nie ma. Oni wiedzieli, że nas w chuja zrobili i lot jest opóźniony, tylko nam nie powiedzieli
Czekaliśmy z 15 minut jeszcze, bo okazało się, ze samolot się zepsuł. W sumie to pomijając jak było, to dobrze się stało. Przed nami było ponad 10 godzin lotu, w większości nad Atlantykiem, zatem sprawna maszyna to podstawa. Siedzieliśmy obok siebie tj Łobuz ze mną, a Ojciec z Silipem, ale w tym samym rzędzie, podzieleni przejściem.
Mieliśmy dwa posiłki i niezliczoną ilość piwa, co skrzętnie i głównie wykorzystywała druga parka. Entertaiment działał dobrze, zatem zajęliśmy się oglądactwem i potem poszliśmy ładnie spać.....
po długim losowaniu okazało się, że padł na mnie ten zaszczyt, aby rozpocząć naszą prywatną relację o tej jakże emocjonującej wyprawie. Z uwagi na fakt, że było na 4-ech, to umówiliśmy się, że każdy będzie dopisywać swoje części opowieści do poszczególnych dni, co mam nadzieję sprawi iż ta relacja będzie dodatkowo bardziej wciągająca.
Na wstępie chciałbym podziękować naszym cudownym żonom - Łobuza to nie dotyczy i nie wiadomo czy kiedyś dotknie - że nas puściły na tak długo w takim czasie i że cierpliwie znosiły fakt, że my mieliśmy cudowną pogodę i 30-45 stopni, a one zostały z dziećmi w 2 stopniach, i że teraz gdy już wróciliśmy i jesteśmy skazani na showshank przez kolejne 2 tygodnie, i pijemy, oglądamy telewizję , i nudzimy się jak mopsy, przywożą nam posiłki, i również zajmują się dziećmi i codziennością, zastanawiając się (moja tak ma) kiedy kurwa w końcu zacznie się ta szkoła.
Dziękujemy
Przy tej okazji, nie gwarantuję i proszę o odstępstwo, że będę używał innych języków obcych w celu wyrażenia swoich emocji oraz opisu wrażeń z wyprawy. Zresztą co tutaj dużo pisać, jak zobaczycie filmy to i odstępstwo nie będzie konieczne.
Przygotowania do tej wyprawy w moim akurat przypadku szły jak krew z nosa. Oczywiście przygotowywaliśmy się czasowo prawie dwa lata, ale realnie jakieś tydzień sumując czas jakim ja osobiście poświęciłem na przygotowania.
i co się okazało: miałem największą walizkę i kurwa tyle rzeczy, że po ukończonej wyprawie mógłbym w sumie zabrać kabinówkę i też bym przeżył - życie
ale do rzeczy:
29.02/01.03
Podróż dwóch z nas zaczęła się dzień wcześniej - chyba. Lot mieliśmy wykupiony z Berlina via Madryt do San Jose liniami Iberia. Ja jechałem z wiochy Warszawa, do wiochy Poznań, a Łobuz jechał z wiochy jakiejś tam, do wiochy Głogów.
Wybrałem słusznie myśląc że dobrze - pociąg. Się nie zmęczyłem. Nawet poczytałem. Filip razem z Filipową przyjechali po mnie, bo ja akurat z Filipem udawałem się do punktu spotkania, czyli do Świebodzina, samochodem Jego kuzyna. Kanapki jakie przygotowała nam Filipowa były wyborne, a syn Filipa okazał się mieć całkiem niezły gust jeśli chodzi o dobór ubrań domowych. Pies mnie nie pogryzł, a ja go pogłaskałem w zamian i wszyscy byli happy.
Czas płynął szybko. Podczas drogi do Świebodzina padało. Ojciec razem z Łobuzem mieli owsiki i przyjechali przed czasem i grozili, że nas zostawią w Świebodzinie z posągiem jak się nie pośpieszymy. A4 nie chciało jechać szybciej jak 180. Modliliśmy się z Filipem, żeby Ojciec żartował.
Spotkaliśmy się na stacji Orlenu i przerzuciliśmy bagaże. Toyota Ojca stała się nadwyraz pakownym samochodem, a sam Ojciec jak przystało na kierowcę wykazał się fantazją i niezwykłym kunsztem w pakowaniu 4 walizek do Toyoty. Browar czekał w samochodzie....
Sama droga do Berlina była spokojna. Niebo przejaśniło się, a Ojciec jak przystało na dobrego polskiego kierowcę nie przekraczał dozwolonej prędkości na autostradzie nawet o km. Dodatkowo jako jego prywatny foto radar i radar prędkości zarazem, Łobuz informował Go - za szybko, tutaj jest 120, teraz 80 itd. Piwo nie powiem się przydało.
W Berlinie mieliśmy zaklepany parking pod lotniskiem Tegel. Tam też przyjechaliśmy przed czasem, bo Ojciec nie doczytał, że mamy być o konkretnej godzinie. Pękały kolejne browary.... i nie pamiętam, ale chyba i tam się skończyły, ale mnie pewnie zaraz poprawią.
Potem busikiem na lotnisko i poczekalnia na samolot.
Lot jak lot - dupy nie urywał. Byliśmy zmęczeni, więc kto mógł to spał. Niepokojąco zaczęło się dziać w momencie kiedy podchodziliśmy do lądowania, bo poinformowano nas, że żeby dostać się na lot do San Jose musimy se przejechać pociągiem z jednego terminala na drugi i dodatkowo, że sam podjazd do celowego doku trochę potrwa.... a my mieliśmy czasu na styczek.
No i się zaczęło. Ojciec na taczki, bo biegł nie mógł. Łobuz pchał taczki, ja uczepiłem się Silipa za koszulkę i mnie tak targał, raz w lewo raz w prawo. Kurwa nie mogłem oddychać, a nie palę. Na horyzoncie ni chuja nie widać pociągu. Lecimy: raz schody, raz winda, raz ruchomy chodnik. Pomyślałem w dupie to mam idę na ruchomy chodnik, a tu Silip kurwa szybciej leci niż ruchomy chodnik. Myślę, ja pierdole nie wydolę. Łobuzo - ojców nie widać. Wołam: Silip, Silip stój kurwa bo padniemy, a on nic. Ludzie się obracają, myślą sobie pewnie, co za pitok się drze "Si,Si, Si", ale nic, jak zobaczyłem tabliczkę z pociągiem to sobie pomyślałem ja pierdole jak dobrze. A my w ciuchach jak na kurwa Antarktydę. Cali mokrzy.
Okazało się, że to dopiero połowa drogi...
W pociągu złapaliśmy oddech - nie wiem czy jechał z 10 minut. Ojciec owinął się o rurkę jak kameleon, my podpieramy ściany, leje się z nas jak z wodospadu. Ojciec woła - browara, browara proszę....Myślimy zostańmy przy drzwiach - ludzi było dużo - jak się otworzą to wylecimy szybko. Ojciec wystawił język żeby łapać zimne powietrze, no to my też, ale wszystko zgarniał wcześniej....
No i plan w pitok poleciał, bo drzwi otworzyły się te po przeciwnej stronie.
Znowu Silip wiódł prym - leciał jak szalony... i dobrze. Przed nami kontrola paszportowa, którą jak zobaczyliśmy to się załamaliśmy, bo przecież kurwa myśleliśmy, że tylko we 4-rech lecimy poza granice UE. Przepychamy się, Ojciec pokazał ducha górnika i się zapadł pod ziemię i pojawił kurwa trzy rzędy dalej...przepychamy się. Dostaliśmy się w końcu do kontroli. Na szczęście - znowu Ojciec - się uśmiechnął i nas puścili. Se myślimy to już tutaj, ale nieeeeee...kurwa nasza bramka była na samym jebanym końcu w pitok długiego terminala. Po drodze z pięć chodników przebiegłem, ale nie miałem jakoś wrażenia, że mi pomagają. Dolecieliśmy. Silip, ja i kurwa tyle. Gdzie Ojciec, gdzie Łobuz - nie ma. Oni wiedzieli, że nas w chuja zrobili i lot jest opóźniony, tylko nam nie powiedzieli
Czekaliśmy z 15 minut jeszcze, bo okazało się, ze samolot się zepsuł. W sumie to pomijając jak było, to dobrze się stało. Przed nami było ponad 10 godzin lotu, w większości nad Atlantykiem, zatem sprawna maszyna to podstawa. Siedzieliśmy obok siebie tj Łobuz ze mną, a Ojciec z Silipem, ale w tym samym rzędzie, podzieleni przejściem.
Mieliśmy dwa posiłki i niezliczoną ilość piwa, co skrzętnie i głównie wykorzystywała druga parka. Entertaiment działał dobrze, zatem zajęliśmy się oglądactwem i potem poszliśmy ładnie spać.....
[b]1300 l - SA